- Chyba czas jest w Belgii przesunięty – krzyknąłem lubej w ucho aż odskoczyła na bok.
- Gdzież tam, za blisko jesteśmy.
- Wiem swoje. Nikt przecież nie jada obiadów na śniadanie. Jeszcze raz spojrzałem na wulkany małż piętrzące się w wielkich miskach.
- Dziwne. Faktycznie. Ale która jest godzina?
- Dwunasta. Pewnie u nich – druga albo trzecia. Znaczy się czternasta.
- Nie możliwe. Żarłoki, ot co – skwitowała.
Miałem w rzeczy samej kolegę, którego ojciec jadł na śniadanie gęstą jak smoła grochówkę, w której czeluściach leżała gotowana kiełbasa; w prawej zwykł dzierżyć wielką łyżkę a w lewej pajdę chleba grubego jak encyklopedia, posmarowanego grubo smalcem z boczkiem.
Nie uwierzyłbym, gdybym nie widział tego na własne oczy.
Ojciec kolegi pracował w Nowosolskim Dozamecie – Dolsnośląskich Zakładach Metalurgicznych. Pracował rękoma, wrzucając do wielkiego pieca hałdy węgla.
Mimo tych śniadań był chudy jak bambus.
Lubił też zajadać nutrie, które uchodziły według niego za rarytas.
Musze mu przyznać rację.