Kiedy mój wuj w czasach, kiedy wielu rzeczy brakowało a kartki na żywność były wczorajszą codziennością z Berlina paprykę przywoził, puszeczki z anchois i słoiczki kaparów, z kuchni uciekałem, bo nie mogłem znieść tego obcego zapachu.
Nie dorosłem zapewne do takich smaków jak i do pieczarek, które w tamtym czasie miałem okazję spróbować na obiedzie u mojego przyjaciela z sąsiedniej klatki schodowej. Tą samą drogą, którą się dostały do mego żołądka, ta samą, że się tak wyrażę „wyszły”.
Organizm nie był przyzwyczajony do takich smaków, buntował się w zbyt oczywisty sposób.
Papryka w pewnym momencie wchodziła i nie wychodziła, tak samo jak pieczarki, które do dziś są wspaniałym materiałem w mojej kuchni.
Od papryki niedaleko było do Węgier gdzie i mój wuj oczywiście bywał, kremy nivea przywożąc, moherowe sweterki, ręczniki i przepisy z przyprawami. A raczej jedną przyprawą – ostrą jak mielone żyletki papryką.
Nie rozumiałem tej ostrości przez długie lata, po której mój przełyk zamieniał się w jesień średniowiecza. A może to była zwyczajna nadwrażliwość na kapsaicynę, która odpowiada za ostrość papryki zamieniając mnie po jej spożyciu w „bezdusznego” zombie.
Nie pomagały litry wody w uśmierzeniu bólu, bo tego, że kapsaicyna w wodzie nie rozpuszczalną jest wtedy nie było mi jeszcze wiadomo.
Lubię ostrość, ale nieco lżejszą niż ta, która siedzi skomasowana na przykład w papryczkach piri-piri, lubię ostrość aromatyczną, przez którą ujawnia się jakiś konkretny smak lub jego kombinacja.
Gotowane w mundurkach ziemniaki, obrane i pokrojone w kostkę, polane olejem rzepakowym i aromatyczną pastą paprykową to danie godne najlepszego stołu. No może dodałbym do tego kruchego kiszonego ogórka.
Pastę możemy przygotowywać na zapas i korzystać z niej przez długi okres, najlepiej w czasie, kiedy pojawiają się młode ziemniaki, kalafior czy bakłażany…